Jedenasty listopada przywitał mnie śniegiem, pierwszym śniegiem tej jesieni. Nie wszystkie liście jeszcze opadły, nie wszystkie kwiaty przekwitnąć zdążyły, a tu, biały puch okrył okolicę. Zrobiło się tak jakoś nieskazitelnie czysto. Jakby ktoś dał mi czystą, białą kartkę, choć trochę naddartą, trochę zmiętą, ale do zapisania na nowo. W tej bieli , tylko róży jeszcze wciąż kwitnącej żal. Rośnie w wielkiej donicy, więc może to już ostatni dzwonek, by przynieś ją do domu postawić w korytarzu, niech jeszcze przez kilka dni cieszy oko, a potem zwyczajnie zaśnie zimowym snem, by wiosną narodzić się na nowo . W przyrodzie to wszystko przecież takie naturalne.
Przyznam, że, gdy zobaczyłam tę ośnieżoną różę , od razu przypomniał mi się wiersz, taki z przed kilku lat, o róży właśnie. Pozwolę sobie go przypomnieć.
Śmierć róży
w nagich gałęziach drzew
szaleje zimny wiatr
jak wariat
szuka kwiatów
w resztkach żyjącej przyrody
jest róża
właśnie ostatnim tchnieniem
płatki rozłożyła
zima napiera
to koniec
a może tylko hibernacja
pierwszy śnieg
pada u stóp pobladły z niepewności
echo kłamstw
ostatnią łzą spływa
wszystko się kończy
umierają marzenia
z nadmiaru chłodu
a jutra nie będzie
Wiersz pisany pod wpływem chwili. Wówczas spotkałam się ze stwierdzeniem, że z przyjaźnią podobnie jest jak z różą, rośnie, rozkwita, a potem zwyczajnie umiera. Czyli jutra nie będzie. Dziś po latach mogłabym śmiało to zweryfikować. Jutro istnieje, w nieco odmienionej wersji, ale istnieje . Trzeba tylko wyciągnąć z życia odpowiednie wnioski. Wystarczy czasem promyk słońca, czyjś uśmiech, dobre słowo, by uwierzyć w sens życia od nowa. Wszak kochać życie to nie grzech.
Miało być o pierwszym śniegu, a jest , jak zwykle, z nutką refleksji.