–co za noc…i tylko ten ból pozostał..

Nawet nie wiem kiedy zasnęłam, takie to są nieprzewidywalne skutki czytania w łóżku. Fakt faktem,odpłynęłam. Może to za sprawą pogody, może zmęczenia, a może reakcja tego mojego JA  na  ostatnio stresujące dni.  Co by nie było, ale…..   dziwny i niespokojny to był sen… jakiś koszmar, którego nawet dobrze nie pamiętam. Ten ból w klatce piersiowej niepozwalający oddychać i ten przenikający szum wokół. Jedyna myśl, jaka krążyła po mojej głowie, to dotrzeć do okna, do powietrza………… nie mogłam. Bardzo ciężko…  Obudziłam się, było sporo po północy. Zapalona lampka, książka na poduszce, kilka nieodebranych połączeń w telefonie. Sen zniknął, ale….  Otworzyłam okno. Na zewnątrz ciemnica i straszna ulewa, tak jak gdyby przestrzeń pomiędzy niebem a ziemią wypełniało wielkie czarne morze.  Taki sam szum jak we śnie i ból taki sam i tak samo ciężko oddychać…..    Wszystko się pomieszało.  Sny na jawie, czy jawa we śnie. Byle  do świtu..   A świt?   –  szary, ponury. Nad domem kolejna burza i wiatr i deszcz i działka znowu zalana. To już nie ma nic wspólnego ze snem.

Czasem zdarzy mi się ” wybuchnąć”, czy już jestem złą matką ? ? ?

   Jak być dobrą matką?   Na to pytanie padło już wiele odpowiedzi, wiele poradników napisano, wiele pięknych definicji, i co?…choćbym nie wiem jak się starała do miana  IDEALNEJ  MATKI  POLKI  sporo mi brakuje, ponieważ w określeniu tym nie ma miejsca na gniew, czy w ogóle na jakiekolwiek złe emocje, a ja przecież jestem tylko człowiekiem.   Przyznam, zupełnie inaczej odbiera się macierzyństwo mając dwadzieścia lat i zupełnie inaczej w wieku już tak zupełnie dojrzałym.  W młodości jakoś chyba łatwiej to szło,  bo i czasy były inne i warunki, a i człowiek pewnie był bardziej odporny na wszelkie przeciwności.  Teraz, gdy latka biegną i niedługo pól wieku minie, tego mojego życia, muszę przyznać otwarcie, że ten ideał sporo różni się od rzeczywistości.  Staram się…  może czasem nawet ze zdwojoną siłą  i co?  Czasem mam ochotę….  „wybuchnąć”.  No bo… na przykład taka codzienna sytuacja ; budzę dzieci  rano do szkoły, córka, oczywiście wstaje bez słowa marudzenia, no ale synuś?…. nawet nie drgnie.  Mówię raz i drugi i najzwyczajniej w świecie   zabieram kołdrę i wynoszę. Pobudkę  więc mamy z głowy. Potem śniadanie, tak jeszcze na wpół z zamkniętymi oczami… jedna kanapeczka…. druga kanapeczka, powolutku kęs za kęsem, przy tym jeszcze zadawanie  dziwnych pytań, a gdy już prawie czas do wyjścia , Ten jeszcze w piżamach , zaczyna pałaszować następną kanapkę….. No  myślę; śniadanie to podstawa, więc spinam się w sobie i powtarzam;  wytrzymam… wytrzymam… wytrzymam  — jeszcze tylko te kilka minut. I tak to wszystko się kumuluje, więc z  czasem  musi wybuchnąć.    Po południu   chętnie  by sobie posiedział  przed telewizorem, czy komputerem, no a ja bym wolała by ten czas  przeznaczył  na jazdę na rowerze, czy  choćby grę w piłkę….. więc znowu jestem ta niedobra….    no a powiedzonka?  Uwierzcie, dziewięcioletni chłopiec potrafi zaskoczyć, albo ja już nie nadążam za tak szybkim rozwojem  . Jednak jest też ta druga strona . Jak tu nie kochać,gdy codziennie daje buziaka… jak tu nie kochać, gdy wracając ze szkoły, przynosi zerwany po drodze bukiecik polnych kwiatów… jak w końcu nie kochać, gdy  to jedyny mężczyzna w moim „babińcu”…a ten Jego uśmiech, wręcz rozbrajający…  IDEALNA MATKA ? no cóż; według mnie to tylko w telewizji : nie ma żadnych problemów, a za to  dużo czasu dla swych pociech , no i dla siebie. Ma pięknie ułożoną fryzurkę, pomalowane paznokcie, ugotowane, wysprzątane, dzieci dopilnowane i jeszcze do tego uśmiech na twarzy. Ja tak chyba nie potrafię i dlatego czasem wolę” wybuchnąć „, niż kumulować w sobie całe zło… czy zatem jestem ta niedobra?

– o pszczółkach i o spokojno- niespokojnej niedzieli

   Miała to być zwykła, spokojna niedziela — określenie miała jest tu jak najbardziej na miejscu.  Po deszczowo-burzowym tygodniu, piękny słoneczny poranek z temperaturą w granicach +20 stopni, śniadanko zrobione i podane, kawka też…. cóż więcej do szczęścia potrzeba.    Przed południem wybraliśmy się do kościoła znajdującego się w pobliskim miasteczku. zamknęliśmy drzwi… klucz do torebki….wsiedliśmy do samochodu i w drogę. Na straży zostały tylko dwa psy.      Po mszy, od razu troszeczkę nagrzeszyliśmy, bo i wypad na lody i jeszcze jakieś zakupy  przy okazji // tyle się ostatnio mówi o zakazie handlu w niedzielę, no ale czasem to mus//  Wracamy, z myślą, że teraz to już tylko obiadek i totalne lenistwo, a tu SZOK….wchodzimy do kuchni, gdzie sobie brzęczy jedna mała pszczółka… nic dziwnego, wszak przed domem ogródek z kwiatami. W pierwszym pokoju kilka brzęczących okazów— jakiś dziwny  niepokój — otwieram następne drzwi, a tam około 200 , albo i więcej brzęczących pszczółek, no a za oknem… ho ho i wcale nie wyglądały jak Maja i Gucio z dobranocki dla dzieci. Cóż było robić?… w takim przypadku wiadomo …telefon do sąsiada // tym bardziej, ze on ma ule i zna się na rzeczy- chyba //. Przyjechał, popatrzył i pojechał, no a pszczółek coraz więcej. Po chwili jednak sąsiad wrócił i to z pustym ulem, postawił go w ogródku, wlał do środka takiej domowej przynęty //cukier+woda // i kazał czekać. Wzięłam się za robienie obiadu, a sąsiad starał się w tym czasie wygonić pszczółki z pokoju, ale skutek był wręcz odwrotny, bo to one wygoniły jego. Oj, zdenerwował się chłopina niemiłosiernie. Wyszedł, wsiadł w samochód i pojechał. Słów jego cytować nie będę…   Ledwie minęło kilka minut, a tu sąsiad wpada  ponownie, a za oknem, cały rój – kilka tysięcy, ale widok… Oblepiły okno od zewnątrz, zaczęły siadać na podstawionym ulu, a nawet do niego wchodzić. Zaraz też  podjechał samochód, patrzę, a tu wysiada gość w stroju prawie jak kosmonauta, z tym, że na głowie miał kapelusz, taki z ochronną siatką , a w dłoniach odpowiedni sprzęt.Trochę komicznie to wszystko wyglądało, ale ważny był rezultat. Większość pszczółek, wraz ze swą królową była już w ulu więc jeszcze troszeczkę odczekali, zapakowali do samochodu i pojechali. Zostały tylko  pojedyncze osobniki, ale pan pszczelarz powiedział, że one same sobie polecą… no i chyba miał rację, bo za oknem cisza, a i w domu spokojnie…można iść spać.   Pszczółki są teraz w ogrodzie u sąsiada, a ja mam obiecane słodkie życie – czyli dostawę miodku… na pewno się przyda.    Och, jak dobrze mieć sąsiada…

-za ten papieros…

O tym, że papierosy szkodzą nie będę się rozpisywać, bo to nawet dziecko wie. Dlaczego zatem sięgamy po tego pierwszego papierosa? …..   Moje wejście w dorosłość odbyło się w latach, gdy ten nałóg był dość modnym i ogólnie akceptowanym. Pierwszego papierosa zapaliłam u koleżanki…. oj biedny mój los. Do dziś wspominamy jak to wchodziłam po schodach do jej pokoiku na piętrze, cały świat ze mną wirował, ale za to na drugi dzień mogłam już otwarcie zapalić z panią profesor od zajęć praktycznych, a co?….przecież cała klasa już paliła. Czy zatem miałam być gorsza?   Takie palenie dla przyjemności szybko przerodziło się w nałóg.— Pamiętam dobrze ten czas, gdy papierosy były na „kartki”- każdy miał swoją przeznaczoną pulę i tyle. Jeszcze jako nastolatka, gdy zajmowałam się tatą ( był wówczas po wypadku, ale już na tyle sprawny, by choć usiąść)..zamykaliśmy dom od środka, no i z fantazją zapalaliśmy sobie „po jednym”. Mama tak do końca nigdy nie zaakceptowała tego, że palę….   Kropką nad   i  była szkoła wieczorowa. Tam to się dopiero paliło… przecież przerwa między lekcjami, to był czas na papieroska, bo to oficjalnie na korytarzu szkolnym z panem, czy panią profesor za ” pan brat”…..    Potem małżeństwo, no i ciąża  — tu pierwsze zastanowienia, pierwsza walka z nałogiem…. powiem, było trudno, ale jakoś człowiek wytrzymywał. Dlaczego zatem wracałam i sięgałam po papierosa. Częściej i częściej. Tłumaczyłam sobie , że to przez stres, potem większy stres i większy i jeszcze więcej papierosów . Tak mijały latka owiane dymem. Z czasem zaczęły się problemy ze zdrowiem. Podczas pobytu w szpitalu, najpierw siostra oddziałowa, potem mój lekarz prowadzący  pytali ,czy palę i z lekka zasugerowali , bym rzuciła… oni już podejrzewali, ja nie miałam pojęcia. Po   odebraniu wyników, gdzie czarno na białym było napisane— nowotwór złośliwy…. padła ostateczna decyzja rozstania się z papieroskiem. Ostatniego wypaliłam wieczorem 11 kwietnia 2007 r. Był  to  pamiętny dzień jaki dostałam, by spędzić z dziećmi.. tak między jednym , a drugim szpitalem. Od tamtej pory minęło już 6 lat. Tyle lat bez nałogu. Nie było łatwo i nie jest. Były chwile, gdy sięgałam już po paczkę, by zapalić, zaraz odkładałam z powrotem . Nawet w nocy się budziłam i czułam zapach dymu papierosowego, ale wytrzymywałam, bo tu muszę się jeszcze do czegoś przyznać… parę miesięcy temu puściły mi nerwy, na moment zniknęła samokontrola i pod wpływem stresu , a nawet gniewu -zapaliłam. Tak. Pociągnęłam raz i drugi i ze wstrętem rzuciłam do kosza. Dobrze, że ten rozum wrócił w porę.  Podobnych zdarzeń już potem nie było, ale uświadomiło mnie to w przekonaniu, jak cienka i krucha jest granica, by znowu zawitać w świecie nałogu.   Fakt, ze nie palę , mogę zaliczyć do takich małych sukcesów mojego życia…może więc warto uczcić to maleńką lampką dobrego wina. Za oknem znowu deszcz  i chłód, zatem…… za ten papieros, by więcej nie kusił…