Świat się zawalił

Jesienne  słońce budziło się ze snu, by ogrzać trawy zaskoczone pierwszym  szronem . Zapowiadał się piękny dzień, choć  ona już dawno tego piękna nie dostrzegała. Pochłonęła ją  szara codzienność . Dom, dzieci, mąż pijący coraz więcej i robiący coraz częściej awantury. Niewiele zostało z tej radosnej, rozmarzonej dziewczyny z przed kilkunastu lat, może gdzieś w środku,  taka mała iskierka, która nie potrafiła/ nie chciała zgasnąć. Nade wszystko kochała swoje dzieci, a dzieci jej to odwzajemniały, bo przecież  z miłością żyło się lepiej i lżej. Wiedziała, że da radę pokonać przeciwności. Obiecała to przecież  swojej najstarszej córce, która już wtedy była bardzo dojrzała jak na swoje czternaście lat. Traktowała ją trochę jak przyjaciółkę , powierniczkę swoich sekretów , radości i trosk, co  jednak nie oznaczało, że pozostałe dzieci kochała mniej.

   Tego dnia, Marta jak co rano pojechała do pobliskiej piekarni.  Robiła to chętnie,  codziennie przed pójściem do szkoły, by mieć świeże pieczywo  na kanapki do szkoły. W tym czasie ona ubierała maluchy do szkoły i przedszkola. Nie słyszała nic podejrzanego, nic co by zaniepokoiło serce matki.   Jedynie  hamujący samochód ciężarowy, ale przecież tyle ich jeździło.  Po kilku minutach  na podwórko wbiegła sąsiadka z krzykiem, że Marta , właśnie tam pod samochodem, że wypadek. Rzuciła wszystko, dzieci zostawiła pod opieką teściowej i pobiegła. Na drodze stała ciężarówka i jacyś ludzie wokół. Pod kolami samochodu leżała Marta. Ktoś krzyczał, ktoś wezwał pogotowie. Chciała się do niej przytulić.  Nie pozwolili. Patrzyła tylko i nic nie mogła zrobić.   Pogotowie zabrało Martę do szpitala, a ona zaraz samochodem, za pogotowiem.  Biegania, krzyki, potem przerażająca cisza i głos lekarza. „Nie udało się, przykro nam. ”   Dostała zastrzyk, potem pozwolili jej wejść  do córki. Tylko jej, bo tak bardzo prosiła.    Co czuła jako matka w danej chwili, może zrozumieć tylko ten, kto przeżył taki moment.  Weszła, dotknęła jej dłoni, potem lekko, palcami do jej zabandażowanej głowy . Z kącika ust popłynęła maleńka strużka krwi, choć już nie oddychała i choć serce już nie biło.      Po raz pierwszy świat się zawalił.

 

/ właśnie dziś, od tamtej chwili  minęło 16 lat, a ja wciąż nie potrafię pogodzić się z losem, choć pierwszy raz potrafiłam  o tym napisać /

 

– takie trzy po trzy, ale… jestem

Podaj mi płaszcz — deszcz pada
  koniec z pogodą, niestety
  To nie deszcz? nie, to łzy spadły
  z jakiejś odległej planety.
( Maria Pawlikowska- Jasnorzewska )

Tak naprawdę do końca ni wiadomo, czy to deszcz, czy łzy. Faktem jest, że mamy już wrzesień, a  pogoda szybciuteńko  dostosowuje się do kalendarza. Opady, wiatr i spadająca temperatura, a jeszcze tak niedawno narzekaliśmy na upały.  Może to i dobrze, że  tak się dzieje, o przynajmniej dzieciom mniej żal  skończonych wakacji… Mój urlop od pisania też zbliża się ku końcowi, bo co tu dużo mówić; stęskniłam się za Wami i tyle.  Przyznam, że podczas tej ciszy  w pisaniu i tak zaglądałam, czytałam, czasem zostawiałam po sobie maleńki ślad, bo przecież nie da się, ot tak zwyczajnie wziąć (wziąść 😉 ) urlop od życia. Pisanie bloga stało się jego częścią. Tak samo jak nie można przestać pisać wierszy, bo to takie coś, co siedzi głęboko w człowieku i tak bardzo chce do ludzi, choć od prawdziwej poezji odległe.

  „Urlop od pisania”  przede wszystkim poświęcony był najbliższym; dzieciom, wnukom, no i sobie, a właściwie swojemu zdrowiu. Coś tam trzeba było  naprawić, trochę zabezpieczyć, by dalej ciągnąć ten wózek życiem zwany, z naciskiem na ciągnąć, by inni nie  musieli mnie wyręczać,  bo póki człowiek daje radę – jest  dobrze. Oby tak było jak najdłużej ( to takie moje skromne życzenie/marzenie ), to wówczas  jeszcze odrobinkę  ponudzę Was swoim pisaniem, a myślę,  że będzie o czym, bo życie  podrzuca nam coraz to nowe, zaskakujące tematy.